sobota, 29 października 2016

So-li-dar-ność, na-szą bro-nią czyli trochę o polity(cz)kach i (prawie) wcale o aborcji

So-li-dar-ność, na-szą bro-nią, po-li-ty-cy niech się go-nią! - często krzyczymy na czarnych protestach, i nie tylko. Chwytliwe, łatwo wpada w ucho. - Używamy z przyjaciółką jako przerywnika w rozmowie o wszystkim. Idziemy przez miasto, chichramy się, gadamy o facetach, o panseksualnych erotycznych przygodach czy fantazjach, lakierze do paznokci, codziennych sprawach, typu "sąsiad mnie wkurwił", filmie ostanio widzianym (polecam Loacha!) czy pracy i nagle sobie rytmicznie skandujemy to hasło. - Nic dziwnego, jest cool, wyraża bunt przeciw establiszmentowi, na co obecnie panuje moda w wielu kręgach. (Wow, anarchizm wchodzi do mainstreamu, choć większość, co ma problem z obecnym establiszmentem anarchią się brzydzi, czyli niech żyje myślenie krytyczne;>)

Anyways, kocham to hasło i mam problem z tym hasłem.

Co jest z nim nie tak?
Ano - nawiązuje do pułapki Solidarności jako ruchu - wiary w "normalność", tęsknotą, żeby było "jak na Zachodzie", przekonania, że jak się wyeliminuje politykę z przestrzeni publicznej, nie będzie ideologii, jak się ograniczy wpływ państwa widzianego jako złego glinę, co to rękoma ubeków wyrywa paznokcie, albo podsłuchuje nasze rozmowy telefoniczne i śledzi nasze eroczaty i gify na fejsie niczym minister sprawiedliwości i prokurator generalny w jednej osobie Ziobro, to zapanuje szczęśliwość powszechna.

Przez tego typu myślenie latami pod płaszczykiem apolityczności instytucji pubicznej - szkoły, uniwersytetu itd - przeprowadzano indoktrynację "braku ideologii", która oznaczała absolutne zachłystnięcie się neoliberalizmem, promowanym jako kapitalizm, bezkrytycznie, uznany za "najlepszy system jaki do tej pory wymyślono". Wbija nam się ów dogmat nie tylko na lekcjach przedsiębiorczości, ale przy wszelkich reformach promujących restrukturyzację, optymalizację, specjalizację i maskymalizację efektu (zysku, jakości nauczania itd.) - w szkole, w firmach czy w polityce. Jednocześnie wmówiono nam, że nie potrzebujemy żadnej ideologizacji, (choć oczywiście chrześcijańskie wartości są uniwersalne, więc nikomu nie powinny szkodzić, i to nie ideologia, tylko religia, bardzo ważna dla wielu ludzi i w naszej tradycji) ale potrzebujemy pragmatycznej, realistycznego myślenia w oparciu o kapitalizm. A politycy - wiadomo- przeszkadzają tylko kapitalizmowi.

Wg mnie to w kulcie "normalności", "apolityczności" i "pragmatyzmu" rozumianego jako uznanie kapitalizmu (a tak naprawdę neoliberalizmu w swojej radykalnie niesprawiedliwej postaci) za oczywistą wartość, kryje się niebezpieczeństwo: brak myślenia krytycznego, którego można zupełnie nie wykształcać przez zafiskowanie się na testach z wyboru - w szkole, w rekrutacji do pracy itd. jest głównym winowajcą obecnej polaryzacji społecznej i radykalizacji języka. Po co czytać dłuższą i nudną analizę, jak można sobie wkleić mem na walla i wszystko jasne w 3 punktach albo jednej puencie? Dzięki temu eskaluje się podział na NAS i ICH. I obecnie ONI to politycy, kontra MY - zwykli ludzie.

Ok, rozumiem, też mam wkurwa na ludzi obecnej władzy (i nie tylko obecnej), którzy w większości stali się zawodowymi politykami - nie oznacza to bynajmniej ich niesamowitych kompetencji do takich stanowisk, ale zasiedzenie w sejmie czy innych organach władzy publicznej od lat. W związku z tym w informacji na swój temat podawanej przy wyborach wpisywali/wpisywały w rubryce "zawód" - polityk. Ich brak osadzenia w realiach obrazuje próba jednego kolesia z PO (za poprzeniego rządu), który ogłosił wszem i wobec, że będzie żył za 2000zł/miesięcznie. Nie wyszło mu. (Co oczywiście is sooo wrong in sooo many ways - to nie jest nawet najniższa pensja, poza tym, nie musiał z tego spłacać kredytu, po trzecie - posłowie i posłanki mają liczne przywileje typu - nie płacą za komunikację publiczną... - well, wciąż nie wyszło). A inna posłanka wypaliła, że za 6000zł to frajrzy pracują.)

Ale - polity(cz)ki są różni/e. Po pierwsze, trzeba sobie uświadomić, że my, wszyscy, jesteśmy polity(cz)kami. Jak idziemy na wybory - uczestniczymy w polityce, jak nie idziemy, też uczestniczymy. Jak angażujemy się w aktywizm/chodzimy na demonstracje/zbieramy podpisy za projektem jakiejś ustawy, albo nawet wdajemy się w komentowanie na forach internetowych na tematy społeczno-ekonomiczno-polityczne - podejmujemy działania polityczne. Nie trzeba być w Sejmie, albo w Radzie Miasta, żeby być polityczką/kiem.
Ponadto samo słowo polityka nie jest tożsame z partyjniactwem. To co rozumiemy przez gonienie polityków w przytoczonym przeze mnie haśle, oznacza sprzeciw wobec uzurpacji władzy przez paru facecików tytułujących się przedstawicielami "narodu" i dającym sobie prawo, żeby forsować, co im się chce, bo "wygrali wybory"

Zdecydowanie trzeba tępić kult jednostki, popiercie dla tyranii lidera i bolszewickie praktyki zwane polityką Kto kogo w ZSRR, z których tak chętnie czerpią obecni rządzący. Trzeba mówić nie dla zbitku władzy i episkopatologii, co daje podstawy dla fundamentalizmu, którego nie nazwę religijnym - ale ideologicznego. (Nie obrażajmy wierzących katolików i katoliczek, którzy żyją etyką miłości bliźniego nie trudniąc się pornografią nekrofilską pokazującą zmasakrowane zdjęcia nieżywych 7-mio miesięcznych płodów przedstawionych jako 10dniowe)

Jednak oskarżanie całej polityki, jako skorumpowanej, oczernianie wszystkich polityczek/ków jako przynależących do innej kasty jest przeciwskuteczne. Przez to sami się paraliżujemy, bo jak my, aktywistki i aktywiści, chcemy iść "do władzy", od razu przypisuje się nam pęd do kasy i stołka, pomimo, że działamy od lat za darmo na rzecz lokalnej społeczności. Bo wstydzimy się zapisać do partii, a partie dają większość możliwość realnego wpływu na rzeczywistość niż działania poszeczególnych jednostek. Ok, wierzę w indywidualizm, ale jednak wszyscy jesteśmy od siebie współzależni i trzeba sobie zdawać sprawę z konieczności współdziałania, zawiesić ego, bo moc tkwi w kolektywie, a nie w paru super(wo)man(k)ach. Sfera publiczna - jest polityczna już etymologicznie, od polis. Uwolnijmy ją od partyjniactwa, od feudalizmów, od arogancji poszczególnych osób, ale nie dajmy się zwieść, że polity(cz)k/a czy władza jest wrogiem.

 Brak zaufania do instytucji publicznych to celowe zagranie tych, co dążą do prywatyzacji wszystkiego, i zdecydowanie jest na rękę poszukiwacz(k)om zysku.  Biadolenie na ZUS, na polskie drogie, na kiepskie szkoły, na opiekę lekarską, na nepotyzm i korupcję przyczynia się do poczucia totalnej beznadziei. A większości z nas instytucje publiczne się opłacają. "Wyrwanie" owych instutycji spod władzy "politycznej" skutkuje nieuczciwą prywatyzacją i brakiem dostępności usług. I tak, punktujmy błędy, dążmy do zmian, ale nie do rozwalenia wszystkiego w duchu Korwinów tego świata. Zmieńmy je od wewnątrz, kandydujmy na wszelkich szczeblach - od rady dzielnicy do prezydenta/tki Polski, piszmy petycje, organizujmy demonstracje, patrzmy władzy na ręce, ale przy tym nie bójmy się słowa polity(cz)k/a. Chodząc na demonstracje jesteśmy nimi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz